
Od.Ważne
Zapraszamy do wysłuchania rozmów z kobietami, których zawodowe ścieżki zaprowadziły w fascynujące miejsca i które osiągnęły sukces w "męskich" branżach. To silne kobiety, które nie bały się podejmowania trudnych decyzji, które podążają za swoimi pasjami, które słuchają swojego głosu.
Od.Ważne to podcast realizowany przez Fundację Obywatelki.pl, dofinansowany ze środków Unii Europejskiej i z budżetu państwa, w ramach Programu "Fundusze Europejskie dla Wielkopolski 2021 - 2027"
Prowadząca: Paulina Kirschke, dziennikarka, działaczka społeczna na rzecz równouprawnienia oraz zwiększenia aktywności kobiet.
Siła Równości – razem zmieniamy rynek pracy!
Czy kobiety i mężczyźni mają równe szanse w pracy? Jak osiągnąć sukces w "męskim" świecie? Jak łączyć karierę z życiem prywatnym? To pytania, które wciąż wymagają głośnej rozmowy – i my ją podejmujemy!
-równość w miejscu pracy
-prawdziwy obraz rynku pracy
-nierówności płacowe
-zawodowe stereotypy
-dyskryminacja kobiet
-historie kobiet przełamujących bariery
-sposoby na work-life balance
-godzenie kariery z życiem rodzinnym
Podcasty są częścią kampanii społecznej Siła Równości dofinansowanej ze środków Unii Europejskiej i budżetu Państwa, w ramach Programu "Fundusze Europejskie dla Wielkopolski 2021 - 2027"
#FunduszeEuropejskie
#FunduszeUE
Od.Ważne
Od.Ważne - odcinek 5. Marta Czerwieniec-Ivasyk: Najważniejsi dla mnie są ludzie i ich historie
Najważniejsi dla mnie są ludzie i ich historie
Marta Czerwieniec-Ivasyk od dzieciństwa marzyła by zostać archeologiem. Szukała pomysłu na życie na różnych kierunkach studiów, od arabistyki po europeistykę, zdobywała doświadczenie pracując przy konferencjach archeologicznych, przy wykopaliskach, w archiwach muzeów.
Odkryła, jak bardzo fascynują ją nauki pomocnicze historii, takie jak numizmatyka, archiwistyka, a ostatecznie genealogia, z której stworzyła unikalny biznes i własną firmę. Mówi o sobie, że nie porzuciła marzenia o archeologii, tylko zmieniła narzędzia pracy. Bo dalej odkrywa skarby, tylko trochę innymi metodami i w innych miejscach. Na zlecenie ludzi, którzy chcą odnaleźć swoich przodków i przodkinie, szuka śladów tych osób w cyfrowych zbiorach, lecz również w archiwach i parafiach w Ukrainie lub Białorusi.
Dla swych klientów organizowała sentymentalne, zindywidualizowane wyjazdy na Kresy, podczas których odwiedzała z nimi rodzinne wioski i cmentarze. Niekiedy nawet udawało się odnaleźć i spotkać nie znanych wcześniej krewnych. Aż sto osób wyjechało z nią w taką sentymentalną podróż na Ukrainę i Białoruś.
Do Ukrainy jeździła także z pomocą humanitarną. Rozpoczęła zbiórkę czekoladowych Mikołajów, które wiozła przed Gwiazdką do ukraińskich parafii -zarówno rzymskokatolickich, jak greckokatolickich i prawosławnych.
Po wybuchu wojny, organizowała zbiórki i 16 razy przewoziła transporty humanitarne na Ukrainę. Jej mąż jest Ukraińcem, i jako zawodowy żołnierz przebywa na froncie od początku rosyjskiej agresji. Głównym celem jej wypraw stało się zaopatrzenie ukraińskiej armii i szpitali wojskowych. Otrzymała nawet oficjalny dokument, że jest wolontariuszem Sił Zbrojnych Ukrainy, aby sprawniej przejeżdżać przez granice i punkty kontrolne.
Jest absolwentką Instytutu Prahistorii Wydziału Historycznego na kierunku Archeologii na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Obecnie kończy studia w szkole doktorskiej na Uniwersytecie w Siedlcach. Pisze doktorat o karierach polskich kolejarzy z kolei transsyberyjski w dwudziestoleciu międzywojennym.
Projekt Siła Równości jest dofinansowany ze środków Unii Europejskiej i budżetu Państwa w ramach Programu "Fundusze Europejskie dla Wielkopolski 2021 - 2027"
#FunduszeEuropejskie
#FunduszeEU
Wstęp: Zapraszamy do wysłuchania rozmów z kobietami, których zawodowe ścieżki zaprowadziły w fascynujące miejsca. To kobiety, które nie bały się podejmowania trudnych decyzji, które podążają za swoimi pasjami, które słuchają swojego głosu. Od.Ważne to podcast realizowany przez Fundację Obywatelki.pl, dofinansowany ze środków Unii Europejskiej i z budżetu państwa.
Prowadząca Paulina Kirschke: Dzień dobry, dzień dobry. Witam w kolejnym odcinku podcastu Od.Ważne, a ze mną dzisiaj Marta Czerwieniec-Ivasyk. Dzień dobry.
Marta Czerwieniec-Ivasyk: Dzień dobry.
P: Zaczniemy od tego, że myśląc o Tobie mam takie poczucie, że idealnie do Ciebie pasuje takie sformułowanie “kobieta pracująca, która żadnej pracy się nie boi.” Bo kiedy poznawałam Twoją historię i to, jak wiele różnych rzeczy w życiu robiłaś, ale z drugiej strony jak jednak coś Cię bardzo ciągnęło, to myślę sobie, że to jest taka historia wielu kobiet, które po drodze przez swoje życie idąc łapią się różnych rzeczy — bo czasami trzeba robić różne rzeczy, po prostu — ale w środku tęsknimy za czymś, co jest takim naszym wymarzonym zajęciem albo czymś, co nas najbardziej pociąga i kręci. I Ty to odnalazłaś, ale zanim zaczniemy o tym opowiadać, chciałabym posłuchać historii Ciebie jako młodej kobiety. Czy Ty będąc w szkole średniej, potem na studiach już doskonale wiedziałaś, co będziesz w życiu robić, czy jeszcze szukałaś?
MC-I: Ja w zasadzie wtedy wiedziałam, co chcę robić, ponieważ ja jestem dzieckiem — byłam dzieckiem, Boże, już tyle lat nie jestem dzieckiem — mój tata jeździł na kontrakty i ja… w związku z tym w domu była młodsza siostra, mama i ja, więc ja jako córeczka tatusia przejmowałam pewne rzeczy, które on zostawiał — choćby takie, że trzeba było umieć kabelki podłączyć czy wbić gwóźdź w ścianę.
I dzięki taty wyjazdom myśmy parę razy były z nim lub go odwiedzały i ja od 2 klasy szkoły podstawowej chciałam być archeologiem. Więc to było zawsze największe marzenie mojego życia. I de facto, oczywiście po różnych perturbacjach — bo nie mogło być u mnie łatwo, lekko i przyjemnie — faktycznie zostałam archeologiem, jestem magistrem archeologii po UAM w Poznaniu.
P: Czyli w zasadzie te Twoje decyzje i wybory — również jeśli chodzi o szkołę średnią, o profil szkoły — już były bardzo jasne i klarowne od samego początku?
MC-I: W zasadzie tak, ponieważ Marynkę wybrałam dlatego, że miała być łacina i greka — i chciałam się tych języków uczyć. Greki nie było, bo albo nie było nauczyciela, albo chętnych, jak to zazwyczaj bywa, natomiast łaciny mieliśmy przez cztery lata kształcenia. Do liceum dostałam się, co było też może i zaskakujące, ponieważ ja poprzez to, że z tatą właśnie przez pewien czas mieszkaliśmy za granicą, ja chodziłam do angielskiej szkoły po język polski. Historię miałam tylko w szkółce przy ambasadzie i po powrocie przez pewien czas ja pisałam wypracowanie na język polski po angielsku i tłumaczyłam na polski, bo mi było łatwiej.
Więc dostać się potem do renomowanego liceum to było coś. Ale na szczęście był temat na egzaminie wstępnym, tak zwany dowolna twórczość, więc taki- licentia poetica można było łatwiej napisać niż jakąś rozprawkę — i to pomogło.
P: Myślę, że teraz już niewiele osób pamięta, że kiedyś były egzaminy wstępne do liceów i to ja również pamiętam. Zresztą chodziłyśmy do tej samej szkoły, która była taką szkołą bardzo nowoczesną w tamtych czasach i to też było- z jednej strony nowoczesną, bo było sporo nauczycieli, którzy myśleli o nowym sposobie nauczania i edukacji, a z drugiej strony właśnie łacina. To były takie humanistyczne podstawy, które też w tej szkole były ważne — mówię o Liceum Św. Marii Magdaleny w Poznaniu.
MC-I: Tak, no to było fenomenalne liceum. Nie mogę go porównać z innymi szkołami. Całe grono moich przyjaciół, znajomych, rodziny, siostra — chodziły do innych liceów i też wyszły zadowolone i z dobrymi podstawami, ale nasze liceum było wyjątkowe, po prostu.
P: Wracasz myślami czasami do niego? Czy dał Ci taką siłę i podstawy do tego dało Ci to liceum? Żeby- Ja tak myślę często- ja na przykład, to jest trudna miłość. Liceum było dla mnie trudne, bo mam wrażenie, że to był taki moment też w życiu, który jest trudny. Stajesz się dorosłą osobą, jeszcze trochę jesteś dzieckiem, dużo rzeczy cię tam gniecie. I dla mnie to był bardzo trudny okres, ale mam wielu, bardzo wielu znajomych, znajomek, które liceum — szczególnie nasze — wspominają z wielkim sentymentem i myślą o nim naprawdę bardzo dobrze i ciepło.
MC-I: Ja miałam też trudny okres i też jakby nie czułam się dobrze, ale ja się w tym czasie nie czułam dobrze sama ze sobą. Ja byłam osobą-
P: Rzadko ktoś się chyba czuł.
MC-I: -zakompleksioną, pełną właśnie… widzącą mnóstwo swoich minusów, nieumiejącą sprzedać swojej wiedzy — więc umiałam na 5, dostawałam 3, ponieważ nie umiałam wypowiadać się lub szło mi to opornie. I na początku, zaraz po zakończeniu liceum, nie czułam potrzeby wracania w te mury, kontaktowania się. I chyba najbardziej- znaczy kontakt miałam z paroma osobami i chyba najbardziej to wszystko zmieniło 20-lecie naszej matury, gdzie przyjechało z całego świata, prawie cały rocznik — a było sześć klas w roczniku, więc sporo osób.
I wszyscy byliśmy ogromnie z siebie stęsknieni, serdeczni, każdy coś tam osiągnął, był ciekawy w tym swoim życiu. Oczywiście zdarzały się sytuacje, że widziałam kogoś na ulicy- na szkolnych korytarzach i mówię, “Boże, czego mnie ta nauczycielka uczyła,” a potem się okazywało, że to właśnie jest koleżanka, która lekko się zmieniła czy pofarbowała włosy. Myślę, że inni mieli podobne poczucie w stosunku do mnie, natomiast to tak jakby otworzyło nowe, przywróciło dawne kontakty, przyjaźnie, takie poczucie wsparcia tych osób no i przez ostatnie 10 lat jakby dużo więcej dawnych znajomych powróciło do mojego życia.
P: Mówisz o tym, że archeologia to było coś, czym się chciałaś zajmować od dawna i zawsze. Często jak rozmawiam z archeologami, archeolożkami, to gdzieś pobrzmiewa ten mit takiego Indiany Jonesa i takie romantyzowanie tej historii. Jak poszłaś na studia, to zderzyłaś się z rzeczywistością? Czy jednak już wiedziałaś, jak ta robota wygląda, więc nie byłaś taka bardzo zdziwiona?
MC-I: No więc ja też chciałam koniecznie robić szkołę profesora Michałowskiego, warszawskiego uczonego, ale to też wynikało z tego, że ja z rodzicami mieszkałam prawie 3 lata w Egipcie. Więc piramidy to był może nie widok z okna, ale coś, co bardzo chciałam eksplorować. I nie, to znaczy — zderzenie się. Po pierwsze mój ukochany, przyszywany wujek, ceniony profesor, który zmarł w zeszłym roku — profesor Michał Kobusiewicz — zawsze mówił, “Ty zajmuj się czymś realnym, a tą archeologię traktuj jako hobby.”
No więc ponieważ tata się nie zgodził, żebym pojechała do Warszawy, no bo w końcu mam uczelnię i ten kierunek właściwy tu w Poznaniu, to-
P: Nie wymyślaj.
MC-I: -fanaberię, nie wymyślaj, i tak, zostań w domu. Myślę, że tak jak on wyjeżdżał, to było dobrze, ale jakbyśmy my miały wyjechać, to byłoby już nie do pojęcia dla niego. To- a wujek jeszcze specjalista, ceniony, mądry człowiek, mówi, “Rób coś innego.”
Rodzice bardzo chcieli, żebym ja poszła na Prawo. No więc zdawałam na to Prawo, ale też znalazłam sobie inny kierunek, który wymyśliłam sobie w zastępstwie tej archeologii i postawiłam im ultimatum. Jeżeli się dostanę na tamten drugi kierunek, to nie pójdę na Prawo. Oczywiście się dostałam, była to arabistyka na Wydziale Neofilologii. I nie było, nie chciał, musieli rodzice się zgodzić. No i tutaj właśnie byłam jeszcze ta głupia koza, ponieważ po pół roku doszłam do wniosku, że jednak nie chcę tego studiować, ponieważ to był ‘95, ‘6 rok i już się zaczynało wrzeć na świecie, było niebezpiecznie.
I nie chciałam ugrzęznąć tłumacząc tylko teksty, bo moim tym idealistycznym zamiarem było towarzyszyć wyprawom archeologicznym jako tłumacz arabskiego. Więc tego—
P: W tą stronę-
MC-I: W tą stronę, tak.
P: -skręciłaś.
MC-I: Tak, więc tego— też nie rezygnowałam od razu, bo był pomysł, że jak zdam ten 1 rok, to się przeniosę bez egzaminów w ramach uczelni na inny kierunek. Oczywiście mi się to nie udało, bo jak człowiek już czegoś nie chce robić, to bardzo się trudno zmusić do tego. Dostałam się na Europeistykę na Wydział Prawa, ponieważ w czasie liceum — głównie liceum — działałam samorządowo, więc z kolei przyszło mi do głowy, że w takim razie to może ja będę robiła prawa człowieka, prawa ucznia, prawa dziecka i tym tematem się zajmę. No ale ponieważ no — teraz już mi nie wstyd się do tego przyznawać — nie zdałam ostatniego egzaminu w sesji letniej, odpadłam we wrześniu po 1 roku.
I taka wtedy już byłam przez wujka — znając dobrze język angielski, znając francuski w szkole podstawowej, ucząc się niemieckiego w liceum też — więc już mając dosyć dużo języków, wtedy byłam już zaangażowana przez wujka w- przy okazji pracy i przy różnych konferencjach archeologicznych. Więc poznałam środowisko i wiedziałam, że jest na przykład, są prowadzone wykopaliska, prowadzone przez Muzeum Archeologiczne w Poznaniu. No i że zawsze jest potrzeba jakichś takich pracowników—
P: Rąk do pracy.
MC-I: Rąk do pracy, pracowników do drobnych prac i ja wtedy pamiętam, że Wydział Prawa był na Świętym Marcinie przy Kaponierze i stamtąd tak elegancko ubrana po tym egzaminie zawalonym poszłam na piechotę do Muzeum Archeologicznego — właściwie na Plac Kolegiacki, gdzie były prowadzone wykopaliska. I taki kolega, który prowadził te wykopaliska, tak wiedząc, że był egzamin i no mówi, “Co się stało?” I tego ja mówię, “Nie zdałam.” I wtedy w zasadzie on był wyższy ode mnie, starszy ode mnie i on mnie przytulił, ja się dopiero wtedy popłakałam z takim poczuciem, “Boże kochany, nie mam pracy, nie mam studiów, jest wrzesień i co teraz?”
P: I co dalej?!
MC-I: I co teraz?! No i cały rok przepracowałam w Muzeum Archeologicznym, wpierw na wykopaliskach — to było takie fajne określenie, ponieważ przy Kolegiacie był cmentarz stary, no to kolega to dobitnie wyrażał, że są potrzebne baby do czyszczenia gnatów, więc byłam babą do czyszczenia gnatów. I jak pogoda i warunki już postanowiły, że właśnie należy już zakończyć te wykopaliska, no to pracowałam w magazynach muzealnych, pracowałam trochę w archiwum, byłam przewodnikiem muzealnym z językiem polskim i angielskim. No i wtedy poznałam, że ta nasza archeologia wcale nie jest taka czarna, straszna i w ogóle niefajna i w następnym roku dostałam się na archeologię.
P: Czyli jednak, co się—
MC-I: Tak, to miało być od początku.
P: —ma w środku, to po prostu nie wydłubiesz, choćbyś nie wiem co robiła.
MC-I: Tak, do dzisiaj patrzę, zaglądam w każdą dziurę, czy to w pracach jakichś ziemnych, miejskich, co tam akurat jest w przekroju.
P: Ale po studiach nie pracowałaś w tym zawodzie, prawda? Bo wybrałaś życie prywatne w którymś momencie.
MC-I: Ja to chyba nigdy nie umiałam.
P: Los tak chciał.
MC-I: Nie, ja po prostu, jak to kiedyś powiedziałam mężowi, “Jak sobie bierzesz żonę — partnera życiowego — z wydziału historycznego, to to jest zawsze człowiek złożony z pasji i tego się nie da. Nie da się po prostu przerwać nawet na chwilę.” Myśmy się- wyszłam za mąż, bo już byłam 3 lata starsza od mojego rocznika, więc wyszłam za mąż po 2 roku. Mając niespełna 25 lat, co moje dzieci w tej chwili mówią, “Mamo, jak ty mogłaś?”
P: Tak, dla wielu jest niemożliwe.
MC-I: Inwektyw już nie będę mówić, jak mnie określają, bo to nieelegancko. No w każdym razie wyszłam za mąż, a mój mąż pochodzący z Poznania chwilę wcześniej znalazł pracę w Warszawie, więc się przeprowadziliśmy do Warszawy. Ja kontynuowałam studia eksternistycznie, w związku z czym nie mogłam podjąć tam jakiejś pracy stałej, no bo raz na pół roku musiałam przyjechać, że tak powiem — egzaminy pozdawać i zaliczyć wszystko to, co było moim zadaniem. I w pewnym momencie nastąpiło coś takiego jak praktyki muzealne obowiązkowe. Udało mi się dostać na praktyki do Działu Zabytków Starożytnych Muzeum Narodowego w Warszawie.
No i tam zachwyciłam się tym, co robią ludzie. Jakoś, że jeszcze jest mnóstwo takich kolekcji, które należy- które nie mają własnych sygnatur, tylko jest to sygnatura zbiorcza danej kolekcji i trzeba to każdy przedmiot osobno opisać. Jeszcze nie mają — to znaczy po wojnie, jak były ratowane dane zbiory. I z taką fantastyczną panią doktor egiptologiem — panią doktor, już nieżyjącą, Barbarą Ruszczyc — rozmawiałam i ona ze mnie wyciągała, co mnie interesuje, co ja bym chciała robić na magisterce, co powinno być moim dziełem. I wyciągnęła ze mnie to, że ja się interesuję numizmatyką. I tak rozmawiałam z nią i w pewnym momencie, “Pani doktor, a może ja bym się zgłosiła na wolontariat do Działu Numizmatycznego w Muzeum, tak właśnie, żebym się przekonała, czy to nie słomiany zapał, czy mnie to dalej będzie kręciło?”
A ona mówi, “Poczekaj, ja mam tam koleżankę, zapytam.” I tak trafiłam na półtora roku do Działu Numizmatycznego Muzeum Narodowego w Warszawie. I moja praca codzienna-
P: I to było to?
MC-I: -była taka, polegała na tym, że ja z mieszka wyciągałam monety i każdą z nich musiałam opisać, wpisać to w inwentarz, potem wpisać do komputera, potem wpisać na kartę inwentarzową, czyli w zasadzie trzy razy powtórzyć to i z każdą kolejną monetą, która była dosyć podobna — bo była na przykład z tej samej kolekcji monet, czyli danego władcy, tylko zmieniały mi się lata i na przykład jakieś tam ikonograficzne elementy. I to było to.
P: To było to.
MC-I: To było to. I następnie przy wydatnym udziale, ale takim konsultacyjnym — no bo przecież studiowałam w Poznaniu — pana profesora Stanisława Suchodolskiego, słynnego numizmatyka z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN w Warszawie, wymyśliliśmy temat. On mi pokazał dwie monety — wiedząc o tych moich wstępach z arabistyki — pokazał mi monetę arabską i monetę sasanicką. Moneta arabska charakteryzuje się tym, że nie ma-, że jest tylko napisowa na awersie i rewersie, natomiast sasanicka na awersie ma króla w koronie, z tyłu ma świątynię ognia i strażników, którzy w różnej kombinacji trzymają włócznie lub miecze i tylko na otoku jest napis i powiedział, “Która ci się podoba?” No to ja mówię, “Oczywiście, że sasanicka, ciekawsza jest.” I dzięki temu, dzięki niemu, ponieważ no, pismo arabskie i w ogóle język arabski czerpie z tego średnioperskiego. Więc umiejąc pisać z prawej do lewej, mając już te dobre podstawy, napisałam pracę magisterską o znaleziskach monet sasanickich na obszarze basenu Morza Bałtyckiego, czyli temat taki, którym się nikt nigdy wcześniej nie zajmował. To znaczy ostatnią osobą, która wcześniej miała- przede mną pisała wtedy o monetach sasanickich, to był Joachim Lelewel, czułam się w dobrym towarzystwie.
P: Oh, to faktycznie dawno temu, już troszkę zejdzie.
MC-I: Moją panią promotor była pani profesor Hanna Kóčka-Krenz.
P: A no tak.
MC-I: Więc słynna postać w Poznaniu i ona przyjęła tą magisterkę, poprowadziła ją no i tyle, no i się obroniłam. I w zasadzie jak potem okazało się, że w Muzeum naszym Narodowym w Warszawie — bo ja już wtedy w Warszawie mieszkałam — powiedzieli, że jak przyniosę dyplom, to być może miejsce się dla mnie znajdzie do pracy i ja bardzo się na to cieszyłam. Wtedy już miałam synka — synek się urodził w 2002 roku — więc jak ja się broniłam, to już był 2 letni, a ponieważ ja bardzo chciałam, żeby między dziećmi była mała różnica wieku, żeby dzieci mogły się razem wychowywać, no to broniłam się z córką w ciąży. I…
P: I wróciłaś do pracy, do muzeum?
MC-I: No nie, właśnie się nie udało, ponieważ chwilę później mój mąż dostał kontrakt. A ja już jako nauczona życiem, że to jest lepiej, jeżeli jest taka możliwość, żeby rodzina była razem, odpuściłam pracę i z dziećmi wyjechałam za mężem. Wprawdzie niedaleko, bo do Czech — do Pragi — no ale właśnie za nim, żebyśmy byli w domu razem, żeby on wracał do domu, żeby były te dzieci, które były w sumie małe.
P: Żeby był obiad na stole, też czasami pewnie o to chodzi, żeby sklejać tę rodzinę.
MC-I: Tak, no wszystko, to całe zaplecze mu zabezpieczać, w jakimś sensie, żeby on mógł się realizować. Ale ponieważ właśnie bardzo szybko syn poszedł do-, córka miała pół roku, jak wyjechaliśmy, więc syn poszedł do przedszkola, takiego międzynarodowego, anglojęzycznego, a córka była ze mną, więc mi we wszystkim towarzyszyła. Ale ponieważ właśnie ja nie umiem nic nie robić, to bardzo szybko nawiązałam kontakt z miejscowym muzeum, na Prostkovo Muzeum w Pradze i na ich zlecenie opracowywałam monety arabo-sasańskie do publikacji. To było pierwsze. I ja po prostu, jak już ta rodzina była zaopiekowana, dzieci poszły spać—
P: Kobieta pracująca, po prostu miałam rację.
MC-I: —to wtedy ja miałam tą odskocznie do swoich przyjemności. Siadałam na takim orlim gnieździe, gdzie mieliśmy taki gabinecik z komputerem i tam sobie właśnie opracowywałam te monety. A jak córka miała 2,5 roku i nadawała się już do przedszkola — bo ona była bardzo szybko sprawna i taka chętna do wejścia w te społeczne struktury — to ona poszła jeszcze na pół roku, zanim wróciliśmy, do przedszkola, a ja wtedy zaczęłam pracę w Czechach.
P: Jak to się stało, ponieważ dzisiaj nie zajmujesz się archeologią — no może trochę można to tak nazwać — ale jak to się stało, że właśnie z archeolożki, z numizmatyczki, stałaś się osobą, która zajmuje się genealogią i z tego utworzyła swoją firmę i w zasadzie stworzyła biznes?
MC-I: A, bo to przecież wszystko nauki pomocnicze historii. To po pierwsze, a poza tym ja zawsze mówię, że ja po prostu zmieniłam narzędzia pracy. Już nie mam szpachelki, pędzelka czy wręcz łopaty — bo przecież wszyscy mówią, że archeologia to łopatologia stosowana — tylko ja dalej odkrywam skarby, ale troszeczkę innymi metodami i w innych miejscach.
P: Ale grzebanie się w starych historycznych rzeczach zostało—
MC-I: To zostało.
P: —czyli nie ziemia i dłubanie, ale księgi, archiwa.
MC-I: To jest coś takiego chyba niewytłumaczalnego, ale myślę, że mnie wszyscy inni historycy czy właśnie osoby zajmujące się przeszłością zrozumieją, że to jest wręcz — Boże, to zapewni głupio — fizyczne takie doznanie dotykania czegoś, co jest stare. Że można dotknąć tego oryginału, tego kto dotykał coś przed nami, niezależnie czy to było kilka tysięcy lat temu, czy było kilkaset lat temu.
Ja faktycznie dużo różnych dziwnych rzeczy robiłam — może nie dziwnych, ale fajnych — tylko może razem w kompilacji będzie to brzmiało dziwnie. Bo jedną z moich prac była- pracowałam półtora roku w archiwum Muzeum Powstania Warszawskiego i też opracowywałam zbiory, wpisywałam je w inwentarz i na przykład fenomenalne dla mnie było to, że ja na przykład mam w ręku kalendarzyk — oczywiście już zakonserwowany — ale ten kalendarzyk wyciągnęli z kieszeni poległego powstańca. I że ja mam tą, nie wiem, czułam się zaszczycona…
P: Poruszona?
MC-I: Poruszona, ale też i właśnie zaszczycona, że ja mogę to dotknąć zaraz po nim, nie? Więc to są tego typu rzeczy, niezależnie ile lat upłynęło od tego, kiedy to ktoś przede mną dotykał. To jest dla mnie ważne. Ale jak to się stało? No niestety, jak wróciliśmy z tej Pragi to Warszawa była trochę inna. Jeszcze nie było mostu tego — to się teraz nazywa Curie-Skłodowskiej, czyli najbardziej na północ wysuniętego — tylko był most Grota Roweckiego, ale całe centrum miasta i pracy i funkcjonowania pracy — skupiało się w centrum. A myśmy mieszkali w północno-wschodniej części miasta, za rzeką i trochę trudno było się...
P: Wszędzie było daleko po prostu.
MC-I: I wszędzie było daleko, tak. Jak mąż jechał do pracy na 9, to wyjeżdżał mniej więcej o wpół do 8, bo przecież jedyny most, no to korki, i wracał późno. Wróciliśmy, to syn poszedł do 1 klasy szkoły podstawowej, a córka do przedszkola. I teoretycznie ja też mogłam podjąć pracę, ponieważ praca, którą wykonywałam, ja pracowałam jako logistyk w firmie międzynarodowej w Pradze te ostatnie pół roku. Też było fajnie, ponieważ już po drodze się nauczyłam czeskiego, więc pracowałam z angielskim i czeskim, i ze znajomością polskiego jako obcego języka, więc to było fajnie.
P: To ile Ty języków znasz teraz? Tak komunikatywnie, że możesz się dogadać.
MC-I: Teraz to mi się klapka zamknęła, więc komunikatywnie to pewno znam jakieś 3, może.
P: 3 do 5, tak zakładam.
MC-I: To znaczy nie, ja mam bierną znajomość języków, bo mi się klapki pozamykały, gdy tych języków, których się uczyłam, nie musiałam używać. W związku z tym, żeby wrócić do języków i mówić, to mogłabym pewno w ciągu pół roku intensywnych korepetycji — konwersacji przede wszystkim — wrócić i mieć znajomość jakichś 5-6, natomiast — bo ja się chyba 10 w życiu uczyłam. Natomiast w tej chwili no to tak jest w przedbiegach 2-3, bo nie potrzebuję.
P: Ale dokładałaś kolejne, bo było Ci to potrzebne do Twojej pracy właśnie, jeśli chodzi o poszukiwanie. Czyli wróćmy do tego momentu, czym teraz się zajmujesz — poszukiwanie na zlecenie ludzi, którzy chcą odnaleźć swoich przodków, przodkinie. Zajmujesz się tym, że jeździsz i szukasz śladów tych osób, które nieraz są w bardzo różnych miejscach, a nieraz są w Ukrainie, bo to był ten Twój chyba główny kraj, w których poszukiwania prowadziłaś?
MC-I: Nie do końca, ale w jakimś sensie się też wyspecjalizowałam.
P: Przez ten most, którego nie było.
MC-I: Przez ten most mnie połączyło, którego nie było, tak, bo to w momencie jak właśnie chodziło o to, żeby dzieci nie były- jeżeli ja pojadę do pracy zawodowej na etat, to dzieci spędzą — te, które były wyrwane z tego środowiska praskiego — będą siedzieć całymi dniami w przedszkolu czy w świetlicy, więc musiałam wymyślić sposób na siebie. Najpierw przez miesiąc moderowałam strony na zlecenie internetowe. A potem zajęłam się tym, że wymyśliłam sobie — też nie mówię do końca od początku, ale nieważne — z pomocą znajomego grafika-informatyka, zrobiłam stronę internetową. Nie zakładałam na początku firmy, bo stwierdziłam, że muszę zobaczyć, czy będzie podaż na te usługi, czy to mi się tylko wydaje, że jest fajne, czy kogoś to zainteresuje.
Już wcześniej zajmowałam się rodzinnie genealogią, ponieważ pochodzę z rodziny, w której w poziomie moich dziadków było zawsze dużo rodzeństwa; a zresztą większość przedwojennych rodzin miało po kilka dzieci i te kilka to było od 5 wzwyż.
P: Tak jest.
MC-I: Więc potem na jakichś spotkaniach rodzinnych, zjazdach trzeba było pytać, “Mamusiu, a to ciocia czy pani?” Bo jak się powiedziało “proszę pani” do cioci, to była jednak obraza i uraza przede wszystkim.
P: Czyli musiałaś sobie wszystko rozrysować.
MC-I: Więc musiałam sobie rozrysować, wiedzieć kim kto jest. No i więc wpierw zajmowałam się tą genealogią rodzinnie, do dzisiaj mam jakieś takie fajne druki, które sobie przygotowałam — “Szanowny księże proboszczu,” — bo chodziło mi o dotarcie do jakichś ksiąg petrykalnych, które były na tej parafii zgromadzone. Potem jak wszedł internet, no bo powiedzmy sobie szczerze, myśmy rośli wraz z internetem. Jak to mówisz dzieciom, ja zdawałam maturę bez internetu. Bez istnienia internetu.
P: Trudno uwierzyć dzisiaj.
MC-I: Trudno uwierzyć, ale zawsze. To właśnie tam raz czy drugi zdarzyło mi się kogoś na przykład znaleźć w Stanach, za oceanem w Stanach czy w Ameryce Południowej. Takich właśnie potomków rodziny, która wyjechała — czy to przed II wojną światową, czy jeszcze wcześniej za pracą — i te kontakty w którymś momencie ustały. Więc skoro to się okazało sukcesem, odnowiły się te kontakty po tych 76 latach.
P: I pisałaś, “Witaj, kuzynie?”
MC-I: Prawie, prawie tak. To stwierdziłam, że właśnie zobaczymy jak to dalej pójdzie i faktycznie poszło. Ja wpierw założyłam jedną firmę, potem ją zawiesiłam na kołku, bo nie musiałam jej posiadać i jakieś tam robiłam właśnie inne rzeczy — typu praca w muzeum. I w tej chwili od 6-7 lat mam z powrotem firmę.
P: Ludzie chcą szukać swoich przodków, swoich korzeni, chcą się dowiadywać kim są?
MC-I: Jak najbardziej, tak, to jest bardzo- w tej chwili im więcej źródeł jest dostępnych online, im więcej materiałów jest zdigitalizowanych, tym więcej też ludzi szuka. Zresztą jedni od drugich się dowiadują, że właśnie ktoś szuka i odnosi jakieś sukcesy. To jest tak właśnie jak z szukaniem skarbów — bo jak się już coś znajdzie i dotyczy to szczególnie naszej rodziny — no to potem się chce więcej i więcej. I się szuka następnej gałęzi i jeszcze...
P: I odkrywa się niesamowite historie, prawda?
MC-I: Tak, i jest to ogromnie przyjemne, że właśnie można samemu sobie znaleźć. Ja w tej chwili- kiedyś to byłam genealogiem, który szukał dla kogoś, bo ktoś chciał mieć to drzewo zrobione. I albo właśnie niewiele rzeczy było dostępnych online, więc ograniczało to możliwości samodzielnego szukania. Bo trzeba było pojechać do archiwum, albo do parafii, albo wręcz institu, gdzieś szukać żyjących potomków. W tej chwili większość — czy nie większość — dużo rzeczy jest dostępnych online, bardzo wiele ksiąg metrykalnych. W związku z tym osoby mogą szukać sobie same, w miarę możliwości czasu i zacięcia.
P: I umiejętności — bo odczytać to, co tam nagryzmolił jakiś ksiądz na przykład, to wcale nie jest łatwa sprawa.
MC-I: No więc właśnie w tej chwili moja rola bardziej się…
P: Sprowadza.
MC-I: Sprowadza do tego, że jestem pomocą dla tych, którzy nie mówią w tych językach, w których są metryki napisane. Mają trudności z odczytaniem gryzmołów czy właśnie odręcznego pisma. Lub nie wiedzą gdzie szukać, bo to też- ja się cały czas uczę, a więc każdy z nas wychodzi z tego samego jakby podejścia.
P: A to już dobrych kilka lat, no i jeszcze masz przecież przygotowania archeologiczne, historyczne, no więc jest Tobie na pewno o niebo łatwiej.
MC-I: I tak i nie. Są historycy, którzy nie muszą chodzić na przykład do archiwum, bo w archiwach nie ma materiałów, które ich interesują, więc to wszystko jest praktyka. Praktyka czyni mistrza. Ja gdybym mogła wrócić do jakichś zleceń, które- monografii, które pisałam kilka lat temu, to pewno teraz bym je zrobiła może nie lepiej, ale inaczej, czy w oparciu o inne materiały, które wcześniej — na przykład — nie były dostępne, prawda. Więc jakby ten profil się troszeczkę zmienia.
P: Czy ta praca też Cię doprowadziła do drugiego małżeństwa? Bo jestem tak ciekawa, czy to Twoje życie prywatne bardzo się przeplata z zawodowym? Bo wspominałaś, że pierwszego męża też poznałaś w pracy. Czy ta druga też Cię doprowadziła do takiego momentu, że to życie zawodowe i prywatne się Tobie splata tak ładnie?
MC-I: W sumie to chyba tak. To znaczy pierwszego męża poznałam w pracy jeszcze jako taka sekretarka, asystentka, więc była to innego rodzaju działalność. Natomiast drugiego męża poznałam, bo on przyszedł do mnie jako klient. A zostałam mu polecona z kolei przez Centrum Historii Rodziny Kościoła Chrystusa W Dniach Ostatnich, czyli Kościoła Mormonów, bo on tam słyszał, że oni właśnie zajmują się jakkolwiek genealogią. I ponieważ oni nie prowadzą samych badań genealogicznych, no to od pani z tego centrum dostał telefon — “pani Marta” — miał zadzwonić.
P: I tak to się zaczęło.
MC-I: I tak to się zaczęło.
P: Twój mąż jest z pochodzenia Ukraińcem i to jest też wielka historia takiego kolejnego zwrotu w twoim życiu, kiedy wybuchła pełnoskalowa wojna w Ukrainie i ty postanowiłaś pomagać — najpierw mężowi, a potem okazało się, że tej pomocy potrzebuje więcej osób.
MC-I: To znaczy nie tyle, że postanowiłam, tylko jakby to była naturalna kolej rzeczy. Ponieważ tak jak mówiłaś wcześniej o tej Ukrainie — o której ja nawet nie zdążyłam wspomnieć, co jest dziwne jak na mnie, bo wszyscy mnie kojarzą z Ukrainą — ja właśnie w pracy genealogicznej w zasadzie od samego początku zaczęłam- moim marzeniem było wręcz wyjechać na Ukrainę. Moja babcia się urodziła na Wołyniu, dlatego że jej ojciec budował drogi żelazne, więc byli tam na kontrakcie. Tak widać nasza już taka tradycja rodzina, żeby wszyscy były kolejne pokolenia na kontrakcie.
P: Czyli stąd ta praca doktorska, którą teraz piszesz i o której też cię podpytam na koniec?
MC-I: To za chwilę powiem o genach, tak.
P: Nie wydłubiesz.
MC-I: Nie wydłubiesz, tak. I ja po prostu od 2009 roku prawie że raz w miesiącu jeździłam na Ukrainę do archiwów, na cmentarze, na rozmowy z miejscową starszą ludnością, bo przecież tam jest mnóstwo też osób pochodzenia polskiego. I w którymś momencie życia wymyśliłam dwie rzeczy.
Po pierwsze zaczęłam organizować sentymentalne, takie zindywidualizowane wyjazdy na Kresy, tak żebyśmy dojechali właśnie do wioski, z której pochodzi dana rodzina, żebyśmy mogli pójść na cmentarz, poszukać tych domów, które oni mają w swojej pamięci, czy w pamięci przekazanej rodziców, dziadków; wrócić po ciężkich wydarzeniach drugiej wojny światowej, kiedy rodziny musiały uciekać albo część rodziny traciła życie tam. I nawet czasami odnaleźć żyjących potomków, krewnych, co też się udało i to było najwspanialsze co mnie spotkało, bo ja się czułam pewnym narzędziem organizując to, będąc obok, mogąc fotografować, filmować, opracowywać, towarzyszyć przy tych emocjach, wzruszeniach wielu osobom. Ja — jak to się mówi — wywiozłam na Ukrainę i Białoruś, bo tam także jeździłam, ponad 100 osób. Większość z nich zachowała relacje z tymi ludźmi, z którymi się spotkała.
P: Niesamowite historie muszą być.
MC-I: Tak, jest w planach książka-reportaż, tak, ale to jak oddam doktorat, bo u mnie się teraz tak to wszystko nazywa. No i właśnie druga rzecz, którą wymyśliłam — a ponieważ jestem otoczona wspaniałymi ludźmi, w tym właśnie też i marynkarzami — to zadziałało. W 2011 roku, jeżdżąc — bo ja zawsze polskości szukam przy kościołach i poza granicami Polski, prawda — więc w 2011, ja już poznawszy parę różnych parafii czy zgromadzeń zakonnych na Ukrainie rzymskokatolickich, to wpadłam na pomysł, że fajnie byłoby im na przykład przywozić jakieś słodycze dla dzieciaków na jasełka, na święta Bożego Narodzenia, więc kontaktowałam się z 2 parafiami, gdzie bywałam najczęściej. Czy- co oni na taką inicjatywę? Oni byli bardzo chętni, w związku z tym ogłosiłam zbiórkę. Potem jeden z kolegów nazwał to — w sumie górnolotnie — Kresową Misją Czekoladową i tak jak zaczęliśmy od 100 czekoladowych Mikołajów dla 2 parafii, to skończyliśmy w 2021 roku, czyli tuż przed wojną, na 10-lecie.
Około 2,5 tysiąca dzieci, jakieś 15 do 20 parafii, w tym rzymskokatolickie, greckokatolickie i prawosławne.
P: To musiałaś mieć spory samochód, Marta, żeby to ogarnąć.
MC-I: Combi, combi zwyczajne.
P: Po prostu combi.
MC-I: Po prostu combi, które zawsze się mówi, że się upcha. Zawsze na taki wyjazd brałam 2-3 osoby. To nie był wyjazd komercyjny, więc zrzucaliśmy się uczciwie wszyscy na paliwo. Wyjazd trwał 5–6 dni. Objeżdżaliśmy tą całą zachodnią Ukrainę do Zbrucza, czyli dawnej granicy II Rzeczpospolitej ZSRR czy Austro-Węgier z Rosją.
I, no i co, za każdym razem właściwie jechał ktoś inny, więc zahaczaliśmy o strony im bliskie, te, które chcieli zobaczyć, żeby mieli trochę tych atrakcji też takich, bo to przejeździliśmy w zimie, w grudniu, więc paskudnie zimno, zawierucha, różnie bywało. Ale to była fantastyczna też odsłona. No i w momencie jak się zaczęła wojna, to jak? No to po pierwsze, no wiadomo, że jest eksodus ludzi, wiadomo, że no, mój mąż już wtedy… mój mąż to w ogóle wyjechał wcześniej na Ukrainę, a że jest zawodowym żołnierzem, to przed wojną pojechał robić papiery emerytalne.
I w trakcie, jak on te wszystkie rzeczy załatwił, gromadził dokumenty, to pan prezydent Zełenski zmienił wysługę lat 20 na 25 dla zawodowych żołnierzy. No i nagle się okazało, że moim mężowi zostaje 3 lata z haczykiem do odsłużenia. Mówiło się, że będzie wojna, ale było to zbyt abstrakcyjne, żeby uwierzyć.
A jeszcze mój małżonek, jak każdy Ukrainiec — podobno to jest normalne u nich — “Nie mówię, bo po co się będziesz denerwowała, jak nic nie zmienisz.” Więc ja, myśląc— bo ja już po pandemii wróciłam na Ukrainę, jeżdżąc właśnie z tymi moimi wyjazdami sentymentalnymi. Jeszcze mi się udało 5 razy być po pandemii, a przed wojną, więc naprawdę intensywnie. Jeszcze miałam osoby, które chciały ze mną wrócić, bo wiem, że do dzisiaj czekają, kiedy wreszcie będzie można razem pojechać. I pozwoliłam mężowi podpisać 3-letni kontrakt, bo wydawało mi się, że tak, on będzie tam, będą go puszczać na święta, wakacje, a ja przecież raz w miesiącu jestem, więc wytrwamy, przetrwamy, damy radę.
I Paweł był na Boże Narodzenie. Wrócił już na Ukrainę, pojechał, właściwie nie wiem, wrócił do domu, a pojechał na Ukrainę — tak powinnam mówić. Pojechał przed Nowym Rokiem, tłumacząc mi, że korki będą na granicy, to on będzie wcześniej, żeby się nie spóźniać, było wszystko dobrze, dobra. Od stycznia rozmawialiśmy przez WhatsAppa i on codziennie się kontaktował, codziennie mi mówił, że wszystko dobrze, że tak, że on jest gdzieś w terenie, między Charkowem a Kijowem, remontuje sprzęty, bo on właśnie ma wykształcenie techniczne.
No dobra, no łykałam jak pelikan wszystko, co mówił. Potem się zaczęła wojna, więc jak wojska szły na Kijów, to ja byłam przerażona, potwornie spać w nocy nie mogłam—
P: Bo on tam był.
MC-I: -bo właśnie on był między tym Kijowem a Charkowem. Potem się okazało, że właśnie jest bezpieczny, w miarę nic tam mu — może to głupio brzmi w trakcie wojny, bezpieczny — ale że tak powiem, no nic mu się nie stało, jest okej, kontaktuje się dalej codziennie. Ten telefon od niego to było najważniejsze, co było w tym momencie w moim życiu, nic się nie liczyło. Potrafiłam przerwać zajęcia, które prowadziłam albo wyjść z jakichś wykładów czy spotkań, zawsze ten telefon był przy mnie i nawet teraz jest przy mnie, bo ja już jestem po prostu przyzwyczajona. On zawsze musi być, dopóki Paweł jest na Ukrainie.
I co, no i dla mnie to było oczywiste, że właśnie skoro mam tylu przyjaciół, tyle znajomych, tyle bliskich mi ludzi — choćby w parafiach — no to natychmiast organizuję pomoc, dowiaduję się jaki jest tryb przekraczania granicy.
P: Jak wiemy masz pakowny samochód.
MC-I: Pakowny samochód mam, tak, i- to znaczy wiedziałam doskonale jedną rzecz — że ja muszę mieć w domu, nie mogę niestety przyjąć uchodźców u siebie, bo ja muszę mieć spokój, żeby móc organizować, muszę mieć gdzieś ten swój bezpieczny kąt, a jednak człowiek tym żyje, nasiąka strasznie.
P: Ale możesz jeździć z pomocą tam?
MC-I: Ale mogę jeździć z pomocą tam. Więc pierwsze było do księdza w Żytomierzu pod tytułem, “Co potrzebujecie? Jakie środki właśnie medyczne?” I rzuciłam wręcz w Facebooka listę, moi znajomi zaczęli gromadzić środki opatrunkowe, jakieś tam dezynfekujące. No i że ja to zawiozę choćby, żeby już tam, co nie utknęło na granicy, tylko przejedzie przez granicę i puszczę taką no, nową pocztą, czyli inpostem ukraińskim do Żytomierza, bo aż tam tak daleko nie pojadę, bo teraz wojska idą, jest niebezpiecznie wszędzie.
No i już wiedziałam, że Paweł jest wtedy na froncie. I tak mniej więcej około 5-7 marca, czyli jakiś tydzień, 2 po rozpoczęciu się pełnoskalowej operacji wojskowej, on mówi, “Dobra, to ja już ci się przyznam, bo ja od stycznia byłem na froncie.” Ja mówię, “Matko boska,” to jak on był od stycznia na froncie, to on był na Donbasie, czyli w ATO, a nie tam, gdzie mi mówił. Mówię, “Chłopie, czy ty nie mogłeś mi wcześniej powiedzieć, ja bym cię dużo taniej wyposażyła,” bo potem ceny poszły w górę.
No i pierwszy wyjazd mój był na Ukrainę 5 marca. Pojechałam z jednym pudełeczkiem, który miał pójść przez jednostkę Pawła do niego na front.
P: A potem ile tych transportów było jeszcze?
MC-I: 15 w sumie. 15-16 było. Ale ten pierwszy był najważniejszy, dlatego że ja przejechałam granicę — byłam jednym z niewielu samochodów, które tą granicę przejechały. Jak stałam w kolejce, no to już były te emocje, bo byli wszyscy dookoła i wszyscy w tym jednym celu. I większość tych samochodów brała te osoby, które przekroczyły granicę i wracała. To było tak fenomenalne — straszne — ale i fenomenalne uczucie, w momencie jak się jechało autostradą do Lublina i jechały samochody z emblematami o pomocy humanitarnej w tą samą stronę, co ja, wracały samochody pełne ludzi i widać było, że oni wszyscy wracają z tą pomocą.
Jak widać, to mnie do dzisiaj wzrusza. No i ja byłam jednym z niewielu samochodów, który przekraczał granicę — bo większość samochodów tych stojących z pomocą zostawiała pomoc na granicy i wracała, bo to dopiero organizowało się to miasteczko namiotowe, ta pomoc dla tych osób czekających w kolejce. I wtedy zostałam — że tak powiem — doposażona, ten mój cały samochód, na przykład w torby.
Przyjechał pan, Polak, znaczy Ukrainiec mieszkający w Polsce, przyjechał na granicę — nigdy później go nie spotkałam, więc może kiedyś nas usłyszy i będzie czuł się doceniony — który przywiózł takim busem torby foliowe z produktami pierwszej potrzeby. Chleb, pampersy dla dzieci, jakieś soczki, jakieś ciasteczka, coś dla tych ludzi stojących w kolejce. I mówi, “Czy pani to przewiezie?” Ja mówię, “Oczywiście.” “Ile pani weźmie?” Ja mówię, “Panie, auto puste, wpakuj pan. Ile wejdzie, tyle wejdzie.” Fantastyczni strażacy ze Zgierza, którzy stali przede mną w kolejce, zaczęli pomagać.
Ktoś tam jakieś zgrzewki wody, ktoś mi dał ochraniacze na takie Decathlonu na nogi i ręce właśnie dla tych ludzi. Teraz jeżdżę Oplem Zafirą, czyli 7-osobowym, dużym autem. Auto było zapakowane po dach. Także dopakowywano oknami zamkniętych drzwi, żeby się nie rozjechało po drodze. Przejechałam przez granicę — jeszcze po drodze zabrałam ukraińską wolontariuszkę, która wracała — i to wszystko zostało rozdane. A potem w jednostce męża, która jest dosyć blisko granicy, dostałam dokument od pana pułkownika, że jestem wolontariuszem Sił Zbrojnych Ukrainy, żeby mnie bez kolejki przepuszczać na granicy.
No bo to było najważniejsze, bo inaczej bym nie wróciła, tylko utknęła w korku albo nie mogła jeździć i pomagać, bo to jednak stresujące jest czasami w tym- stanie, w tej korku.
P: Marto, mam takie wrażenie, jak opowiadasz, że to wszystko mówisz, “No taka była potrzeba, to robiłam takie rzeczy po prostu.” Że to nie jest- to jest niesamowicie ujmujące w Twojej opowieści, że z jednej strony dajesz się ponieść trochę temu, co życie Ci podsuwa i co możesz zrobić — obojętnie czy jesteś w Pradze i potrzebujesz jakiegoś kawałka dla siebie i zajmować się czymś zawodowo czy właśnie pomagasz ludziom w potrzebie w Ukrainie. Czy to jest właśnie trochę taki rys Twojego charakteru? Że z jednej strony dajesz się poddać takiemu pędowi czy biegowi życia bardziej, a z drugiej strony szukasz tam zawsze miejsca dla siebie i czegoś, co będzie Cię inspirowało, co będzie pozwalało Ci wzrastać? Czy można to tak ująć? Dobrze to rozumiem, te Twoje opowieści i Twoje historie?
MC-I: Bardzo ładnie to brzmi, ale powiem szczerze, że nigdy się aż tak chyba nad tym nie zastanawiałam. Ja na pewno jestem emocjonalna, na pewno się angażuję całą sobą w to, co robię. Myślę, że cały czas się uczę i odpoczywać, i jakby znajdywać coś dla siebie, robić sobie przyjemności. W tej chwili moją wielką przyjemnością, odskocznią, jest mój doktorat.
Robię na fantastycznej uczelni — to też może brzmi śmiesznie, mieszkam w Warszawie, studiuję w szkole doktorskiej na Uniwersytecie w Siedlcach, więc ja mam 100 kilometrów dalej na wschód od Warszawy.
P: Po prostu nie ułatwiasz sobie nigdy raczej życia.
MC-I: Nie, nie, to są po prostu- to jest po prostu moje szczęście do ludzi. Ponieważ ja dostałam się wcześniej na studia doktorskie po poznaniu pana doktora z tej uczelni w Archiwum Historycznym we Lwowie i żeśmy się zgadali, że właśnie ja się specjalizowałam w sasanidach. On mówi, “U nas jest taka fantastyczna pani profesor od tego, to musicie się poznać.” No to fajnie, to się poznamy. Oczywiście, ja zawsze chciałam robić doktorat.
P: I jaki jest tytuł? Powiedz, proszę Cię bardzo, bo to jest niezwykle fascynujące i to nie ma nic wspólnego z tym, o czym byście Państwo myśleli, że ma, że ma.
MC-I: No więc tak, no wtedy mi nie poszedł ten doktorat pierwszy z fantastyczną panią doktor, panią profesor, która stała się jakąś moją mentorką i dobrą duszą, bo właśnie przyszła pandemia, ale udało się dostać. Ona właśnie wtedy powiedziała, “Marta, rób, nadajesz się na to, tylko zrób czegoś, na czym się znasz i nawet jak Ci wszystko pozamykają, to jesteś w stanie to napisać.” Więc naprawdę dobry mój duch. Dostałam się do szkoły doktorskiej i po reformie szkolnictwa teraz to troszeczkę inaczej wygląda, więc ja od początku musiałam wiedzieć, czym się zajmę i z powodzeniem — mniejszym bardziej lub większym — dalej to realizuję. Temat pracy doktorskiej, którą muszę oddać w tym roku brzmi: “Kariery polskich kolejarzy z kolei transsyberyjski w dwudziestoleciu międzywojennym.”
P: Spodziewaliście się tego? No nie, na pewno nie, drodzy Państwo, że archeolożka, genealożka, na końcu napisze pracę doktorską o kolejarzach.
MC-I: A bo to o ludziach.
P: Ludzie, ludzie są najważniejsi?
MC-I: Ludzie i historie.
P: Tak i myślę, że cała Twoja droga zawodowa o tym jest, że ludzie i historie są najważniejsi. Bardzo Ci serdecznie dziękuję za tę opowieść.
MC-I: Dziękuję i ja.